piątek, 23 sierpnia 2013

O czekaniu....na poważnie


Pewnie wiecie, że nie zawsze w życiu jest tak, jak być powinno. Nie zawsze, kiedy najbardziej na świecie potrzebujemy spokoju, ten spokój znajdujemy. Bywa, że chwile, co do których mamy przekonanie, że będą najpiękniejszym wydarzeniem naszego życia, okazują się koszmarem... Tak było, ale nie o tym chciałam dziś napisać. Trauma naszego "startu" pozostała i pewnie pozostanie jeszcze na długo. I z tym wiąże się mój..... SYNDROM NIEUSTANNEGO CZEKANIA....

Tak, matka L. wciąż na coś czeka. Na początku czekałam na te cholerne punkty, leżąc tam na stole, nie mogąc nawet zerknąć, bo anestezjolog powtarzał w kółko, żebym nie obracała głowy. Ok, 10 punktów, będzie dobrze! Potem czekanie na rano, rano pozwolą mi wstać, rano pójdę na koniec korytarza i rano na tym końcu poznam wreszcie Ją! Ale rano nie było dobrze i to spotkanie nie było piękne i wzruszające. Było straszne, tak szokujące, że dziś nie wiem, w jaki sposób utrzymałam się na nogach. Okazało się, że w nocy, po kroplówkach z morfiną i litrach wciągniętego wcześniej podtlenku azotu niewiele do mnie dotarło, nie załapałam, nie zrozumiałam i nie chciałam zrozumieć, że ...bylo źle. I znów czekałam...
Przez długie 11 dni czekałam. Bo jak da radę przetrwać pierwszą dobę antybiotyków, to będzie nadzieja. Bo jak ustanie krwawienie, to będzie większa. Jak uda się zmniejszyć zapotrzebowanie na tlen, to znaczyć będzie, że do nas wraca. I tak każdego dnia - dziesiątki celów i tyle samo sukcesów, ale każdy z nich wyczekany. I wreszcie wyczekany dzień wypisu, mała dała radę, matka dała radę i możemy sobie iść. Możemy się teraz bać w domu, same ze sobą i z moim strachem. Bo skoro było tak źle, to czy teraz jest już dobrze? 

Więc znów czekałam, każdej nocy na poranek, bo w nocy przecież jest niebezpiecznie. Czekałam, aż wreszcie zacznie jeść bez dokarmiania, które było potworne, aż przestanie być noworodkiem, bo niemowlę już brzmi trochę silniej, solidniej i bezpieczniej. I zawsze te same mysli - za 3 miesiące już będzie miała pół roku/9 mies,/rok, już będzie łatwiej". 
I jest? Jest inaczej, ale łatwiej chyba nie. Ale tak było do tego tygodnia....

Kiedy byłam wtedy w szpitalu, siedząc sama w ciemnej sali ze strachu przed zajrzeniem na salę intensywnej opieki nad noworodkiem, bo co jeśli.... Przyszła do mnie mama i choć mało z tych dni pamiętam, to jej słowa do dziś mam głęboko w głowie. Powiedziała, że czytała na jakimś forum posty rodziców, których dzieci były w takim stanie jak L. i dziś mają po 2 lata i już biegają, mówią i sprawiają multum kłopotów. Wtedy wyobraziłam sobie, że takie moje małe biega, gada po swojemu i przytula mnie z uśmiechem na buzi. Ale w tamtej chwili było to jak marzenie, zupelnie abstrakcyjne dla kogoś, kto wtedy jeszcze nie osmielił się we własnym sercu nazwać siebie matką. Ze strachu. 

I właśnie teraz, na początku tygodnia, patrząc na szalejącą L., śmiejącą się, zaczepiającą przechodniów, ganiającą gołębie i piszczącą na widok mrówek, zrozumiałam, że już nie muszę czekać! To już się stało, już nie jest abstrakcyjnym, wymarzonym obrazkiem z mojej głowy. Już mogę przestać i po prostu żyć. Tak prozaiczne z pozoru odkrycie, ale .....!!! :)



A tamtego dnia L. biegała w :
sukience Reserved
butach El Pomelo (wiem, że w kólko one, ale są najlepsze!)
a kolana obdarte samodzielnie :)

1 komentarz: